Do ekipy dołączył dziś nowy biker - Damian (Doms). Po zebraniu się na placu i przywitaniu całą ekipą ruszyliśmy w stronę Niwki, Jaworzna, Chrzanowa. Później jak się okazało pojechaliśmy inną drogą niż mieliśmy początkowo zamiar. Ruch samochodowy o tej godzinie jak zwykle znikomy, więc po asfaltach śmigało się równym tempem. Wyposażony w nowe lżejsze koło ochoczo pokonywałem napotkane wzniesienia, jechało mi się niezwykle lekko. Trasa w kierunku Wadowic została pokonana ekspresowym tempem, po drodze spotkaliśmy bikera z Chrzanowa na mtb z cienkimi oponkami, który kierował się na Kalwarię Zebrzydowską i wskazał nam właściwy kierunek na Wadowice. Na miejscu zjedliśmy po tradycyjnej kremówce i obejrzeliśmy rynek będący w głębokiej przebudowie. W drodze powrotnej zaliczyliśmy podjazd na zameczek w okolicach Babic. Wypad można uznać za udany, brakowało jednak jakiegoś lekkiego terenu typu wjazd w las (nie samym asfaltem człowiek żyje).
Trasę rozpoczęliśmy z Krzyśkiem od zajechania pod staw Janina na Giszowcu. Stamtąd ruszyliśmy lasami w kierunku Murcek. Później w okolicy złapaliśmy się czerwonego szlaku na Tychy (zahaczyliśmy jeszcze o Paprocany zbaczając na zielony) i docelowo na Pszczynę. Zdarzyło się trochę pobłądzić ale to z reguły przez oszczędność znakujących (w miejscach gdzie szły razem 3 szlaki malowany był pojedynczy kolor któregoś z nich, zwykle nie ten za którym podążaliśmy :) ). Pogoda dopisała, fajnie też było powłóczyć się po lasach szutrami i bardziej lub mniej dziurawymi drogami. Z Pszczyny udaliśmy się w kierunku Goczałkowic i objechaliśmy kawałek tamtejszego zalewu. Powrót dla odmiany zrobiliśmy przez Centrum Tychów, tak aby jeszcze zaliczyć browary Tyskie. Wracając lasami wyjechaliśmy trochę nie tam gdzie chcieliśmy i zrobiliśmy małą pętle z Podlesia na Kostuchnę i Piotrowice asfaltami zaliczając na koniec niewielkie podjazdy. Ogólnie wypad można zaliczyć do udanych, szkoda tylko że frekwencja niewielka.
Rano nic nie zapowiadało takiego oberwania chmury (no może wczorajsze prognozy pogody, ale kto by im ufał). Wyprawę rozpoczęliśmy w składzie ja, Andrzej oraz Krzysiek (DG Strzemieszyce). Do Olkusza udaliśmy się drogą przez Sosinę oraz szutrami z Bukowna. W okolicach Rabsztyna zaczęło już porządnie kropić. Później było tylko gorzej. Dzisiaj wisiało nade mną jakieś fatum. Podążając za czerwonym szlakiem z Rabsztyna postanowiliśmy zwiedzić przydrożne ruiny, przy schodzeniu z roweru zahaczyłem o błotnik i go ułamałem, na zjeździe nie zdążyłem wyhamować przed zakrętem i zaliczyłem centralny wjazd w krzaczory (tam urwałem kabel od podstawki licznika). Najgorsze dopiero miało nadejść. W trakcie tak intensywnych opadów czerwony szlak rowerowy zamienił się w wodno-błotną mordownie. Kręcenia nie ułatwiał porywisty wiatr oraz wszędobylskie śliskie kamienie i korzenie. Trasa zamieniła się w naprawdę trudny technicznie odcinek. W pewnym momencie odbiliśmy na niebieski turystyczny co jeszcze podniosło już tak wyśrubowany poziom trudności. W Ogrodzieńcu zaliczyliśmy pierwszą wizytę w sklepie. Mocno zmarznięci na granicy hipotermii spożyliśmy po czekoladzie, co było nie lada wyczynem przy tak trzęsących się i skostniałych dłoniach. Do stacji PKP Zawiercie zostało ~ 12km. Fatum nadal mnie nie opuszczało, przy zjeździe asfaltem wpadłem w koleinę i trochę mną rzuciło i przywaliłem przodem o krawężnik. Chwilę później zorientowałem się że złapałem panę. Próbowałem się skontaktować z chłopakami ale ostro wyrwali do przodu i nie słyszeli nawoływań i telefonu. Wzięłam się za wymianę dętki. Przy pompowaniu okazało się, że moja pompka to tylko zbędny balast. Wypadłem na drogę i zacząłem zatrzymywać kierowców, lecz nikt nie posiadał pompki. Na szczęście Andrzej oddzwonił i wkrótce byliśmy już wszyscy razem - sytuacja została opanowana. Do odjazdu pociągu na Sosnowiec pozostało 20min. To była niezła czasówka po mokrych asfaltach w kierunku dworca w Zawierciu. Po drodze minęliśmy grupkę szosowców jadących na Częstochowę - pozdrawiam. Odcinek dojazdowy z dworca PKP w Sosnowcu do domu został sprawnie pokonany - zaskoczeniem nie było, że u nas też leje. W domu ciepła kąpiel i duża dawka wit. C. Jutro dojazd do pracy busem - ciuchy i buty się suszą.
Sosnowiec -> Bukowno -> Olkusz -> Pieskowa Skała -> Skała. Powrót przez Tarnawę, Trzyciąż, Troks, Rabsztyn, Olkusza. Z Olkusza do Bukowna terenem i dalej długą prostą na Sosinę, Maczki i Zagórze.
Dolina Mnikowska zdobyta. Zarówno ekipa jak i pogoda dopisała. Po drodze nie obyło się bez kilku gleb w błotku (jednak posiadane Schwalbe Smart Samy to nie są odpowiednie kapcie na takie balety). W trakcie tych tańców błotnych zgubiłem swój przedni oświetlacz, z kompletem nowiutkich akumulatorków. Jak się później okazało znaleziony w drodze powrotnej przez kolegę Piotra - tu wędruje duży browar dzięki wielkie. Na domiar złego mój licznik Sigma BC906 po zmoczeniu czujnika przestał zliczać prędkość (zdarzyło mi się to już nie po raz pierwszy). Wstępne ustalenia i przekładki wskazują na to, że problemem jest podstawka. Standardowo nadłożyliśmy kawałek drogi i zupełnie poza planem zwiedziliśmy zalew Chechło. Tutaj do dojazdu do ruin zamku Tenczyn w Rudnie należy doliczyć dodatkowe 20km. Dalsza trasa poszła gładko (zielony szlak R4 dobrze poznałem, gubiąc go kilkukrotnie w poprzedniej wyprawie na Kraków). Wjazd do Doliny Miękińskiej robi wrażenie (żałuje, że nie zabrałem kamerki aby zrobić krótki filmik). Obraz Matki Boskiej namalowany na skale w rzeczywistości okazał się dużo większy oraz położony na sporawym wzniesieniu. Powrót z doliny nastąpił również zielonym R4 oraz w dalszej części z ruin zamku został demokratycznie ustalony szosami przez koronę szczytów Miękińskich. W zasadzie do samej Lgoty uskutecznialiśmy wspinaczkę pod okoliczne pagórki i wzniesienia. Nieco dłuższy odpoczynek nastąpił w Bukownie pod fontanną, potem wyjazd na długą prostą na Sosinę z prędkością przelotową 34km/h (pozdrawiam mijanego rowerzystę bez koszulki ze skórzanym pasem - walczył do końca przy mijance :) - nie dał rady z takim młynem jaki wykręciłem). Przy okazji dzięki Andrzejowi poznałem alternatywny do przejazdu przez lokomotywownie i betony powrót z Sosiny na Maczki. W Maczkach ze względu na to, że kończył się mój czas jazdy (musiałem wrócić przed godz. 18:00) pożegnawszy się ruszyłem w stronę domu tocząc samotny bój z niebłagalnie upływającym czasem. Tutaj muszę przyznać, że wykrzesałem ostatki mocy ustanawiając nowy rekord na trasie Maczki -> Zagórze Osiedle (20 min). Podjazd pod górki na Klimontowie moje nogi potraktowały jak kawałek prostego odcinka rozpędzając rower do 30km/h.
Rower towarzyszy mi od dzieciństwa, gdzie wolny czas spędzało się śmigając po osiedlowych chodnikach i tam też zdobywało umiejętność jazdy. Pelikan, Wigry3, pokomunijny BMX później pierwszy poważniejszy góral Merida Kalahari i pierwsze dalsze wakacyjne wycieczki. Później jakoś tak się potoczyło, że za wiele nie jeździłem.
W 2011r. postanowiłem zakupić nowy rower Krossa LEVEL A6 z myślą by dojeżdżać regularnie do pracy i od tego czasu się zaczęła rozwijać rowerowa pasja. Dzięki niej poznałem wielu ciekawych znajomych zarażonych cyklozą i spotkałem moją drugą połowę, towarzyszkę życia, która toleruje mnie takim jakim jestem :)
Nie gonię za nowinkami technicznymi i lżejszymi wagowo komponentami itd. Najwięcej radości czerpie z minimalizmu i jazdy na najprostszych w konstrukcji rowerach. Od złożenia pierwszego ostrego koła zakochany w takich rozwiązaniach. Buduję rowery od podstaw i sam je serwisuje. Od jakiegoś czasu składam również koła czyli ostatni element jaki zostawiałem w rękach serwisów zewnętrznych. Jak coś nie wyjdzie mogę być tylko zły na siebie, że coś spartoliłem :)
Rowerem poruszam się wszędzie, gdzie tylko się da i bez względu na warunki pogodowe.
Do zobaczenia na trasie!